wtorek, 30 grudnia 2014

Forever until tomorrow

Rozdział 17

Obydwoje straciliśmy dech. Nie wiem jak długo trwał nasz pocałunek, ale nie miałam czasu się nad tym zastanawiać, nie miałam nawet czasu, aby cokolwiek powiedzieć. Zostałam porwana w wir kolejnych uścisków. Najpierw rodzina Nasha, a później przypadkowi ludzie ściskali mnie z radości. Stadion ogarnęło istne szaleństwo. Nie mam pojęcia, kiedy wszyscy znaleźliśmy się na płycie boiska. Gratulowałam Hayesowi, jego tacie, kolejnym nieznanym mi zawodnikom. Nikt nie zwracał uwagi na to, kto go przytula. Liczyło się tylko i wyłącznie szczęście, które stało się udziałem Davidson, Mooresville, Charlotte, całej Karoliny Północnej. A świętowanie dopiero się rozpoczynało. Słyszałam jak kolejne osoby zapraszają swoich bliskich do domów, pubów i barów. Pani Elizabeth robiła podobnie. W pewnym momencie podeszła do mnie i spytała, czy pomogę jej w szybkich przygotowaniach, bo zaprosiła parę osób. Nie mogłam odmówić, dlatego pożegnałyśmy się i wróciłyśmy razem do domu. Uznałyśmy, że najlepiej będzie jak ja przygotuję coś do zjedzenia, a ona sprzątnie salon i okoliczne pokoje. Otworzyłam lodówkę z nadzieję, że nie jest pusta. Na szczęście znalazłam tam wszystko, co było mi potrzebne. Wpadłam w rytm sprawnej pracy, więc nawet nie zauważyłam jak pani Elizabeth wróciła do kuchni.
- Cudownie pachnie. – usłyszałam komplement.
- Dziękuję. Oby tak samo smakowało. – odpowiedziałam, rumieniąc się.
- Potrzebujesz pomocy? – spytała, odkładając miotłę.
- Nie, wszystko jest już prawie gotowe. – oznajmiłam zgodnie z prawdą.
- W takim razie skoczę się przebrać, a później się zamienimy. – uśmiechnęła się w moją stronę i chwilę potem zniknęła mi z oczu. Wróciła, gdy wyciągałam babeczki z piekarnika.
- Ja to zrobię. A Ty leć się przebierać. – zawołała, zakładając kuchenną rękawicę, a następnie chwytając blaszkę. – Will dzwonił, są już w drodze. – nie musiała więcej dodawać. Pobiegłam do swojej sypialni, pogrzebałam w walizce i znalazłam jedyną sukienkę, jaką ze sobą zabrałam. Wpadłam na chwilę do łazienki i szybko się odświeżyłam. Wyszłam z pokoju w momencie, kiedy otworzyły się drzwi wejściowe. Jak się okazało, przyjechać postanowiło zdecydowanie więcej osób niż sobie wyobrażałam. Stanęłam obok pani Elizabeth i oświadczyłam bez ogródek:
- Nie starczy jedzenia.
- Damy radę. Powiem chłopakom, żeby rozpalili grilla. – odpowiedziała mi z uśmiechem. Odetchnęłam z ulgą. W tym momencie otoczyła nas grupa kobiet, zaczęły składać gratulacje pani Elizabeth i wychwalać Hayesa. Stałam obok niej i starałam się najserdeczniej jak umiałam do nich uśmiechać.
- A kim jest ta młoda dama? – spytała jedna z nich, bardzo szczupła blondynka, wskazując na mnie.
- Dziewczyną Nasha. – odpowiedziała pani Elizabeth. Przyznaję, zatkało mnie.
- Naprawdę? Nic nie wspominał jak był u nas ostatnio. – zauważyła. – Nila, jestem żoną taty Nasha- Chada.
- Miło mi panią poznać. Mel. – przedstawiłam się. Nie wiem jakim cudem się odezwałam, skoro nadal byłam w szoku. Czy pani Elizabeth serio przed chwilą nazwała mnie dziewczyną Nasha? W sumie dużo się nie pomyliła, szczególnie po tym co stało się po meczu. Poznałam także kolejne panie stojące wokół nas. Zaproponowały nam, że pomogą w kuchni. To akurat było bardzo miłe, przy takiej liczbie ludzi każda para rąk była potrzebna. Gdy zaczynał zapadać mrok było nas około pięćdziesięciu. Nie miałam możliwości, aby porozmawiać z Nashem, a koniecznie musiałam to zrobić. Przez cały wieczór zamieniliśmy ledwo kilka zdań. Zaczynałam odczuwać wyraźne zmęczenie. Ulżyło mi, gdy przed 23 Skylynn poprosiła, abym poszła z nią przygotować się do snu. Mała była wyczerpana, podobnie jak ja. Pożegnała się i poszłyśmy na piętro. Gdy zamknęłam za sobą drzwi jej sypialni i wokół nas zapanowała cisza, zapragnęłam, aby tak było już zawsze. Skylynn szybko znalazła piżamę i równie szybko się w nią przebrała. Po paru minutach siedziała już pod kołdrą.
- Poleżysz ze mną? – zaproponowała. Miała tak błagalny wzrok, że nie potrafiłam odmówić.
- Jasne. – odpowiedziałam zapalając małą lampkę, a gasząc światło. Zrobiła mi miejsce tuż obok siebie. Chwilę później obydwie leżałyśmy wpatrując się w sufit. Dzielił nas pluszowy konik.
- Mel? Czy jesteś dziewczyną Nasha? – spytała całkiem poważnie. Tego się po niej nie spodziewałam.
- To skomplikowane. – odparłam, przewracając się na lewy bok, aby móc na nią spojrzeć.
- A chciałabyś nią być? – pytała dalej.
- Tak. – oświadczyłam tak jak podpowiadało mi serce.
- No to nią bądź. – oznajmiła bez ogródek, zamykając oczy. Myślałam, że postanowiła spróbować zasnąć, więc nie kontynuowałam rozmowy. Faktycznie chwilę leżałyśmy w ciszy, jednak Sky ją przerwała. – Mel? – zrobiła przerwę.
- Tak?
- Kocham Cię. – zaskoczyła mnie tym wyznaniem. Była taka mała, więc nie mogła zdawać sobie sprawy z tego jak wiele te słowa potrafią znaczyć. Odgarnęłam kosmyk opadający jej na twarz i odpowiedziałam:
- Też Cię kocham, najśliczniejsza miłośniczko koników.- przybliżyła się do mnie tak, abym mogła wziąć ją w objęcia. – A teraz śpimy. Słodkich snów. - nawet nie spostrzegłam, kiedy obydwie zasnęłyśmy.

Czułam się wypoczęta jak nigdy wcześniej. Powoli podniosłam powieki. Zaskoczył mnie widok, który ujrzałam. Skylynn robiła strasznie dziwne miny, równocześnie pstrykając zdjęcia. Rozbawiło mnie to. Szybko zauważyła, że już nie śpię. Przybliżyła się i zrobiła kolejne selfie, tym razem ze mną.
- Długo już nie śpisz? – spytałam, wyglądała na całkowicie rozbudzoną.
- Tak. Nudziło mi się, więc zaczęłam robić zdjęcia. – powiedziała, przybierając kolejną z dziwacznych min.
- Mogłaś mnie obudzić. – stwierdziłam, siadając.
- Nie, tak słodko spałaś. Chcesz zobaczyć? Porobiłam Ci zdjęcia. – przybliżyłam się, aby móc zobaczyć jej dzieła. Czułam się dziwnie oglądając wiele obrazków ze mną w roli głównej. Z drugiej strony na niektórych z nich wyglądałam naprawdę przezabawnie.
- Koniec dobrego. Czas wstawać. – oznajmiłam, gdy zauważyłam która godzina. Sky nie protestowała, podniosła się i pobiegła wybrać rzeczy z szafy. Pościeliłam jej łóżko i chciałam pomóc z resztą, ale odesłała mnie twierdząc, że jej już dużą dziewczynką i nie potrzebuje pomocy. Przytaknęłam i poszłam do swojego pokoju. Gdy weszłam, w środku zastałam Nasha.
- Całą noc czekałem. – oświadczył, nie podnosząc się z łóżka. Wybuchłam śmiechem. – Ciebie to bawi, a ja jestem zawiedziony. – dodał, zachowując powagę.
- Biedactwo. – skomentowałam, siadając przy walizce. Wybrałam rzeczy, które wydały mi się najwygodniejsze na podróż samolotem. Wszystkie inne spakowałam z powrotem. Niestety po południu musieliśmy wracać do Los Angeles. Skierowałam się do łazienki.
- Będziesz musiała się pospieszyć. Mama wysyła nas na trudną misję, jedziemy do supermarketu. Po wczorajszym w lodówce został tylko dżem. -  oznajmił, wciąż nie ruszając się z mojego łóżka.
- Jedziemy? Przecież supermarket jest tuż za rogiem. – równie dobrze moglibyśmy się przejść i nie zanieczyszczać środowiska.
- Jak wolisz. Mogę nie pokazywać Ci, czegoś co bardzo chciałbym pokazać. – podkreślił ostatnie trzy słowa.
- Ok. Będzie jak chcesz. Ty rządzisz podczas tej misji. – zgodziłam się. -  A teraz uciekaj. Muszę się przebrać i ogarnąć.
- Nie mogę zostać? – spytał, robiąc błagalną minę. Nie odpowiedziałam, po prostu zamknęłam się w łazience. Wzięłam szybki prysznic i jeszcze z mokrymi włosami wróciłam do pokoju. Nash wciąż nie ruszył się z miejsca.
- Wyglądasz na zaskoczoną moim widokiem. – stwierdził, wnioskując po mojej minie. – Uznałem milczenie za zgodę i postanowiłem zostać. – po raz kolejny nie skomentowałam, po prostu się uśmiechnęłam. Skończyłam pakowanie. Zapięłam walizkę i poniosłam się z klęczek.
- Jestem gotowa. Jedziemy? – zaproponowałam.
- Jasne. – dopiero teraz podniósł się z łóżka. – Skoczę po kluczyki, a Ty zabierz listę zakupów z lodówki. Widzimy się przy aucie. – powiedział, przepuszczając mnie w drzwiach. 

Zbiegłam po schodach, kierując się do kuchni. Od razu zauważyłam duży skrawek papieru zapisany drobnym pismem. Zabrałam go i wyszłam na dwór, chwilę po mnie pojawił się Nash. Wsiedliśmy do auta i praktycznie po minucie z niego wysiadaliśmy. Nash wziął wózek, a ja miałam za zadanie dorzucać do niego kolejne produkty. Po ilości ludzi w sklepie, można było wywnioskować, że nie tylko u nas lodówka opustoszała. Gdy wszystkie pozycje z listy znalazły się w wózku, praktycznie przestałam widzieć Nasha. Zniknął za stertą produktów. Podeszłam do niego, bo chciałam się upewnić, co do ostatniej pozycji.
- Mam problem. Na samym dole listy jest dopisane różową kredką „ulubione płatki Sky”. Pomożesz? – spojrzałam na niego błagalnie.
- Rozwiązanie jest proste. – odpowiedział, sięgając po jedno z pudełek ustawionych na półce. – Wszystko mamy?
- Wszystko. – potwierdziłam. Udaliśmy się do kasy. Musieliśmy odstać swoje w kolejce, więc gdy w końcu udało nam się wyjść z supermarketu, odetchnęliśmy z ulgą. – Nareszcie świeże powietrze. – zapakowaliśmy zakupy do bagażnika i wsiedliśmy z powrotem do auta. – To gdzie teraz? – spytałam z ciekawości.
- Niespodzianka. – odparł tajemniczo, odpalając samochód.
- Przedstawisz mnie swoim dziadkom, chrzestnym? – zażartowałam.
- Muszę Cię rozczarować, ale nie. – oznajmił, uśmiechając się. Znałam już większość jego rodziny, sąsiadów i znajomych. Naprawdę nie zdziwiłabym się, gdyby pojawił się ktoś jeszcze.
- Szkoda. – udałam rozczarowaną. Muszę przyznać, że znowu miałam wyśmienity humor. Chciałam korzystać z ostatnich chwil błogiej wolności. – Zdajesz sobie sprawę z tego, że będziemy musieli poważnie, bardzo poważnie porozmawiać?
- Jestem tego świadomy. – odrzekł dyplomatycznie, puszczając mi oczko. – Załatwimy te formalności za chwilę. – w tym momencie minęliśmy znak informujący o wyjeździe z miasta. 
- Wywieziesz mnie i zostawisz samą w lesie? – zaczęłam zgadywać.
- No nie, rozgryzłaś mnie. – odpowiedział, uśmiechając się. Skręciliśmy w jakąś boczną ścieżkę.
- Czy samochody na pewno mogą tu jeździć? – spytałam dla potwierdzenia. Wokół nas był las, droga stawała się coraz bardziej wyboista.
- Wyczuwam zdenerwowanie. – skomentował. Nie zdążyłam na to zareagować, bo wydostaliśmy się z lasu. Nash zatrzymał samochód na ubitej polance. Gdy rozejrzałam się po okolicy, miałam już pewność, że auta mogą tu jeździć. Bez słowa wysiadłam. Oparłam się o pojazd i wpatrywałam w przestrzeń przede sobą. Tutaj było przepięknie. Promienie słońca odbijały się o taflę wody w jeziorze, co tworzyło niesamowity efekt. Nie mogłam oderwać wzroku. – Chyba Ci się podoba. – zauważył Nash, stając tuż obok mnie.
- Bardzo. – zdążyłam odpowiedzieć, zanim ruszyłam przed siebie. Przystanęłam przed samą wodą, zdjęłam buty, aby móc zanurzyć nogi w jeziorze. Woda była chłodna, idealna na tę porę roku. Weszłam tak daleko, że aż trochę zanurzyłam spodenki, wciąż rozglądając się po okolicy. Jezioro było ogromne, nie widziałam jego końca. Brzegi zarastała trzcina i trawa, a resztę otaczał las. Wspaniałe miejsce na odpoczynek od codzienności. Poczułam ruch wody, Nash zjawił się tuż obok mnie.
- Lubię tu przychodzić, kiedy mam wszystkiego dość. – wyznał.
- Nie tęsknisz za tym wszystkim, gdy jesteś w LA? – spytałam. Na jego miejscu nigdy nie przeprowadziłabym się, gdybym miała do wyboru tak piękne miejsce do zamieszkania.
- Jasne, że tęsknię. Ale tu nie miałem żadnych perspektyw, w LA jest dużo więcej możliwości. – przyznał. Zauważyłam jednak smutek pojawiający się na jego twarzy. Podeszłam bliżej i złapałam jego dłonie. Umocnił uścisk.
- Gdybyś nie przeprowadził się do Los Angeles, pewnie nie byłoby mnie tu teraz z Tobą. – stwierdziłam, taka niestety była prawda. Spojrzałam mu prosto w oczy. – A teraz powiedz, dlaczego tu przylecieliśmy. Nie wierzę, że po prostu chciałeś przedstawić mnie rodzinie. – takie wyznanie akurat bardzo go zaskoczyło.
- Wręcz przeciwnie, chciałem aby wszyscy mogli Cię poznać, żeby zrozumieli, że mam powód, aby wciąż wracać do Kalifornii. – tym razem to ja byłam zdziwiona. – Ale masz rację, to nie wszystko. Zauważyłaś jak wiele się zmieniło? Mel, promieniejesz. Jesteś tutaj dwa dni, a zachowujesz się jak inna osoba. Nawet sobie nie wyobrażasz jak miło jest słyszeć na okrągło twój śmiech.
- Przestań, proszę. – przerwałam i przytuliłam się do niego. Pocałował mnie we włosy. Dopiero teraz uświadomiłam sobie, że faktycznie od momentu, w którym samolot wyleciał z Los Angeles nie pomyślałam o tym wszystkim, co działo się ostatnio. Moje myśli były wolne, ja byłam szczęśliwa. Chciałam, aby to mogło trwać wiecznie. Powrót stanowił nieprzyjemną perspektywę. – Obiecaj mi, że jeszcze tutaj wrócimy. – odezwałam się, gdy w końcu znalazłam na to siły.
- Kiedy tylko zechcesz. – przysiągł.
- Super, taka właśnie powinna być odpowiedź idealnego chłopaka. – zauważyłam na głos, ktoś musiał poruszyć ten temat.
- Idealnego chłopaka, mówisz. – powtórzył po mnie, uśmiechając się w dość znaczący sposób.
- Przyzwyczaiłam się, że nazywają mnie twoją dziewczyną, więc czemu nie mógłbyś być moim chłopakiem. – brnęłam dalej. – Co Ty na to? – nie odpowiedział. Pocałował mnie, a ten gest wydawał się zdecydowanie jednoznaczny. Brakowało tylko konfetti, które zaczęło by spadać wokół nas.  
- Zrobiło się goręcej, nie uważasz? – stwierdziłam, przerywając pocałunek.
- Trzeba coś z tym zrobić. – odparł i pociągnął mnie za sobą do wody. Na szczęście zdążyłam nabrać wystarczająco dużo powietrza. Gdy się wynurzyliśmy miałam ochotę go zwyzywać, ale co by to dało. Postanowiłam zanurkować, po raz drugi. Nash poszedł za moim przykładem. Popływaliśmy chwilę, w kółko ochlapując się wodą. Niestety trzeba było wracać. Cała rodzina czekała na jedzenie, musieliśmy dokończyć naszą misję.

Wciąż mokrzy dotarliśmy z powrotem do domu. W kuchni przywitała nas pani Elizabeth, która tylko uśmiechem skwitowała nasz wygląd. Widząc zakupy, od razu zaczęła je rozpakowywać i odesłała nas, abyśmy mogli się przebrać.
- Dlaczego twojej mamy ani trochę nie zdziwił nasz widok? – spytałam, gdy wspinaliśmy się po schodach.
- Zapomniałaś chyba, że wychowała trójkę synów, którzy są zdolni do wszystkiego. – odpowiedział, uśmiechając się szeroko. Prawda, zapomniałam o tym jakże znaczącym fakcie. Przebrałam się w suche rzeczy i wróciłam na dół. Pani Elizabeth skończyła przygotowywanie obiadu, więc wyszłam na podwórze, aby zawołać pozostałych. Wszyscy byli widocznie bardzo głodni, ponieważ chwilę później znaleźli się w jadalni. Posiłek był przepyszny, dlatego bardzo szybko zniknął z talerzy. Will i Hayes zostali odesłani do zmywania, a gdy tylko zniknęli poruszony został ten najgorszy temat.
- O której powinniśmy wyjechać, aby zdążyć na odprawę? – zagadnął ojczym Nasha.
- Za jakąś godzinę. – odpowiedział mu Nash, nie ukrywając niezadowolenia.
- Odwieziemy Was wszyscy. – stwierdziła pani Elizabeth. Ta ostatnia godzina w Mooresville minęła niesamowicie szybko, choć staraliśmy się czerpać z każdej minuty. Dotarło do mnie, że to koniec, dopiero gdy zaczęliśmy żegnać się na lotnisku. Will, Hayes i ich ojczym trzymali się twardo. Mama Nasha nie powstrzymała łez, jak sama powiedziała, wciąż nie może się przyzwyczaić do wyjazdów syna. Przytuliła mnie bardzo mocno i wyszeptała wprost do ucha, tak abym tylko ja mogła to usłyszeć:
- Opiekuj się nim w Los Angeles. I wracajcie do nas szybko. – nie odpowiedziałam, nie musiałam. Wiedziała, że zrobię co w mojej mocy. Najgorzej było mi pożegnać się ze Skylynn, poczułam między nami dziwną więź. Wyściskałam ją i obiecałam, że niedługo znów się spotkamy.
- Dziękuję za gościnę i mam nadzieję, że teraz odwiedzicie nas w Los Angeles. – zauważyłam zanim byliśmy zmuszeni przejść przez bramki. Dalej wszystko działo się podobnie jak na każdym lotnisku. Gdy znaleźliśmy się w samolocie, dopadła mnie chandra.
- Nie chce wracać. – powiedziałam.
- Też najchętniej zostałbym na dłużej. – usłyszałam w odpowiedzi.
- Wiesz, że w LA będzie ciężko? Moja rodzina nie może się dowiedzieć. – przypomniałam fakt, którego unikaliśmy przez cały weekend.
- Tak. Zdaję sobie z tego sprawę, ale damy radę. Kto jak nie my. – stwierdził, ściskając moją dłoń. Uśmiechnęłam się, próbując uwierzyć w jego słowa.

Lot minął nam podobnie jak poprzedni, tylko że tym razem nie byłam podekscytowana, ale zaniepokojona. Miałam ogromną nadzieję, że Luke’owi udało się wszystko tak jak miało. Obiecał, że będzie się pilnował, aby czasami nie wpaść na kogoś z mojej rodziny. Nie potrafiłam sobie wyobrazić, co mogłoby się stać, gdyby mu się jednak nie udało. Gdy wylądowaliśmy i znaleźliśmy swoje bagaże przeszliśmy do głównej hali. Tam spotkaliśmy Camerona. Uśmiechał się od ucha do ucha.
- Uciekinierzy powrócili. – oznajmił na wstępie. – Gotowi na powrót do rzeczywistości.
- Nie. – odpowiedział mu Nash i odwrócił się w stronę tablicy z odlotami. – Mel, gdzie teraz? – spojrzałam w to samo miejsce.
- Boston, brzmi ciekawie. – oświadczyłam, równocześnie zdając sobie sprawę z tego, że kogoś tu brakuje. – Cam, nie widziałeś Luke’a?
- Nie, a powinien tu być?
- Tak. Ma mnie odwieść do domu. Poczekajcie, zadzwonię do niego. – zdecydowałam, coraz bardziej się denerwując. Wybrałam jego numer i czekałam, licząc kolejne sygnały. Gdy miałam już się rozłączyć, odebrał:
- Hej. Gdzie jesteś?
- Zaraz będę. Stoję w korku. – odpowiedział.
- Dobrze, do zobaczenia. – pożegnałam się.
Przekazałam informację Nashowi i Cameronowi. Upierali się, aby zostać ze mną, podczas gdy będę czekać na Luke’a. Musiałam powiedzieć mu o kilku rzeczach, dlatego wolałam, aby nie było ich przy tym.
- Nash proszę, zrozum. Luke musi się dowiedzieć. Nie spodziewam się, że dobrze zareaguje. – próbowałam go przekonać.
- Dobra, zrobimy jak chcesz. – w końcu uległ. Pożegnałam się i odprowadziłam ich do wyjścia. W momencie, kiedy odjechali pojawił się Luke. Ucieszyłam się na jego widok.
- Hej. – przywitał się, łapiąc za moją walizkę. – Przepraszam, że musiałaś czekać.
- Nic się nie stało. – odpowiedziałam. Skierowaliśmy się w stronę parkingu. Szybko znaleźliśmy auto, którym przyjechał Luke. Spakowaliśmy bagaż i ruszyliśmy. Ciężko było mi cokolwiek powiedzieć.
- Jak minął weekend? – Luke odezwał się jako pierwszy.
- Świetnie. Było naprawdę niesamowicie. – oznajmiłam zgodnie z prawdą.
- To gdzie Nash w końcu Cię zabrał? – pytał dalej.
- Do swojej rodzinnej miejscowości. – odpowiedziałam. – Miałam okazję poznać całą jego rodzinę. Są naprawdę wyjątkowi. – dodałam, nie mogąc powstrzymać uśmiechu.
- Naprawdę? Myślałem, że wybierze jakieś lepsze miejsce. – tymi słowami zdusił moje zadowolenie.
- To był chyba najlepszy z możliwych wyborów. Strasznie mi się tam podobało. – próbowałam bronić decyzji Nasha. Czemu w ogóle Luke komentował to w taki sposób?
- Jak uważasz. – skwitował.
- Luke, o co chodzi? Nie podoba mi się, to co mówisz. – stwierdziłam. Nie mogłam wytrzymać jego zachowania.
- Przepraszam. – wypowiedział ledwo dosłyszalnie. Przestałam mieć ochotę na rozmowę z nim. Zabolało mnie to jak się zachował. A nie powiedziałam mu jeszcze najważniejszego. Byliśmy już w naszej dzielnicy, gdy zdecydowałam się odezwać:
- Jesteśmy razem. – stwierdziłam, bez owijania w bawełnę.
- Co? – usłyszałam w odpowiedzi.
- Nash i ja, jesteśmy razem. – powtórzyłam. Nie powiedział już nic więcej, po prostu wybuchł śmiechem. Spojrzałam na niego zaskoczona. Oszalał.
- Żartujesz prawda? – odezwał się w końcu.
- Nie. – zaprzeczyłam. Nie mogłam uwierzyć w to, co właśnie wyprawiał. – Luke, przestań. – zażądałam.
- To Ty przestań niszczyć sobie życie. – odpowiedział.
- Luke, proszę. – starałam się nie wybuchnąć.
- Mel, oszalałaś. Przestałaś myśleć? – wykrzyczał mi prosto w twarz. Na szczęście właśnie zatrzymaliśmy się pod moim domem. Wyszłam z auta bez słowa. Zabrałam rzeczy z bagażnika i powiedziałam tylko:
- Akurat po Tobie się tego nie spodziewałam. – nie wiem, czy było to skierowane bardziej do niego, czy do mnie. Gdy tylko zamknęłam bagażnik, Luke uruchomił samochód i odjechał. Zabrakło mi sił, rozpłakałam się.

~~~~
To ostatni rozdział w 2014 roku, dlatego chciałabym życzyć Wam wszystkiego co najlepsze w tym nowym 2015 roku, abyście spełniali wszystkie swoje marzenia :) cieszcie się życiem i koniecznie odwiedźcie kiedyś Karolinę Północną, z tego co się o niej naczytałam i naoglądałam zdjęć, wydaje się niesamowicie piękna!

Wiem, wiem.. zdjęcie nie jest związane z blogiem, ale mam to gdzieś. O2L się rozpadło, co zdecydowanie jest najgorszą rzeczą, jaka przytrafiła mi się w tym roku. Strasznie ich kocham i nie wyobrażam sobie tej fantastycznej szóstki osobno. Po prostu nie mogę, yt już nigdy nie będzie taki sam :'(
Enjoy!
K. 

poniedziałek, 29 grudnia 2014

God only knows

Rozdział 16

Śniło mi się, że siedziałam obok Nasha w samolocie. Miałam miejsce tuż obok okna i mogłam obserwować jak przedzieramy się przez chmury wiele kilometrów nad ziemią. Byłam niesamowicie podekscytowana. Nie mogłam się doczekać niespodzianki, którą dla mnie przygotował. Próbowałam wyciągnąć z niego jakieś szczegóły, jednak wszelkie próby skończyły się fiaskiem. Zdradził tylko, że zrozumiem wszystko, gdy w końcu wylądujemy. Lot miał trwać ponad 5 godzin, więc zdążyłam się domyślić, że zmierzamy na wschodnie wybrzeże Stanów Zjednoczonych. Może Nowy Jork? Filadelfia? Miami? Do głowy przychodziły mi kolejne miasta, które kojarzyły mi się z tamtych rejonem. Podróż minęła bardzo szybko, zdążyliśmy obejrzeć dwa filmy. Jeden wybrałam ja, drugi Nash. Postanowiliśmy w tym względzie pójść na kompromis. Gdy mieliśmy przygotować się do lądowania, moje podekscytowanie jeszcze bardziej wzrosło. Nie mogłam usiedzieć w fotelu. Kiedy samolot ostatecznie zahamował, wydostaliśmy się z niego i trafiliśmy prosto do budynku lotniska. Rozejrzałam się po nim, w centralnym punkcie wisiał ogromny napis „Witamy w Charlotte, w Karolinie Północnej”. To była na pewno jakaś wskazówka, ale wciąż nie odgadłam, czym jest niespodzianka Nasha. Spojrzałam na niego, zdążył się domyślić, że nadal nie mam pojęcia, o co chodzi. Sprawiło mu to nieukrywaną satysfakcję. Gdy odzyskaliśmy już nasze bagaże, ruszyliśmy do głównej hali. Było tam niesamowicie dużo osób, Nash jednak brnął między nimi jakby znał to miejsce na pamięć. Byliśmy już prawie przy wyjściu, gdy ktoś zawołał go po imieniu. Obydwoje automatycznie odwróciliśmy się w stronę, z której dochodził ten dźwięk. Zauważyłam parę w wieku moich rodziców z małą dziewczynką pośrodku. Nash bez zastanowienia podbiegł do nich i przytulił się do kobiety. Starałam się uśmiechać, nie wiedziałam jak mam się zachować. Wymieniałam spojrzenia z dziewczynką, która przyjaźnie się do mnie uśmiechała. Gdy Nash wypuścił z uścisku kobietę, odwrócił się w moją stronę i powiedział:
- Mamo, poznaj Mel. – „Mamo”. Odbijało się echem w mojej głowie. Ta kobieta to mama Nasha? Co? Tego się kompletnie nie spodziewałam. Nawet nie spostrzegłam, gdy znalazłam się w jej uścisku. Chwilę później poznałam także jego ojczyma i siostrę- Skylynn. Byłam w takim szoku, że nie wiedziałam, co powiedzieć. Delikatnie uszczypnęłam się w skórę na nadgarstku.

Na szczęście otworzyłam oczy, to był tylko sen. Przewróciłam się na drugi bok i wtedy zdałam sobie sprawę z faktu, że nie jestem w swojej sypialni.
- Cholera jasna, to jednak dzieje się naprawdę. – podniosłam się na rękach, w momencie gdy wydarzenia z poprzedniego dnia ponownie do mnie powróciły. Nash zabrał mnie do swojej rodzinnej miejscowości- Mooresville. Poznałam wszystkich jego bliskich- mamę, ojczyma, siostrę i starszego z braci- Willa. Hayesa miałam już okazję spotkać wcześniej. To był dzień pełen wrażeń, ale napawał mnie też przerażeniem. W ogóle nie byłam przygotowana na taką okoliczność. Gdybym wiedziała wcześniej spróbowałabym się jakoś przygotować lub po prostu wybić Nashowi ten pomysł z głowy. Ale nie wiedziałam i musiałam sobie z tym poradzić. Ogromnym plusem tego wszystkiego jest fakt, że jego rodzina to niesamowicie przyjaźni i otwarci ludzie. Zdecydowanie ułatwiło mi to przebrnięcie przez początkową nieśmiałość i wycofanie. Gdy rozchodziliśmy się do sypialni, wczorajszego wieczoru, nie bałam się już odezwać, ani po prostu być sobą.

Usłyszałam pukanie, a po chwili w pokoju znalazła się Skylynn i ruszyła biegiem w moją stronę. Zrobiłam jej miejsce na łóżku. Gdy wygodnie się rozsiadła, powiedziała tylko:
- Znalazłam je. – po czym wyciągnęła z kieszeni swojej sukienki dwa malutkie kotki.
- Są prześliczne. – zauważyłam od razu, zabierając jednego z nich na ręce. – Kochane maleństwa. – gdy tak zachwycałyśmy się tymi małymi stworzonkami, do pokoju wparował Nash.
- Skylynn, co Ci mówiłem? Miałaś nie budzić Mel. – stwierdził oburzony.
- Nic się nie stało i tak już nie spałam. – odpowiedziałam mu, stając w obronie dziewczynki.
- Nie mają jeszcze imion, będziemy musiały jakieś wymyślić. – odezwała się Skylynn, w ogóle nie zwracając uwagi na obecność brata.
- Wybierzemy na pewno takie, które będą idealnie do nich pasować. – odparłam, wciąż nie mogąc nacieszyć się kociakiem. Był taki śliczny, cały tułów miał biały, tylko główka była czarna. Drugi był kompletnie inny, rudawy.
- Lubisz koty? – spytał Nash, dosiadając się do nas.
- Uwielbiam, ale swojego musiałam zostawić w Australii. – to było kolejne z trudnych rozstań.
- Jaki on jest? – zaciekawiła się Skylynn.
- Bardzo podobny do tego. – wskazałam na kociaka, zasypiającego na moich kolanach. – Różni ich jedynie kolor. Jason ma brązową główkę i łapki.
- Jason? – Nash spojrzał na mnie jakbym żartowała.
- Taak. To jego imię. Coś nie pasuje? – odpowiedziałam, próbując udać poważną.
- Nie, absolutnie nie. Jason. Świetne imię dla kota. – oświadczył, całkowicie rozbawiony.
- Tęsknisz za nim? – wtrąciła Skylynn.
- Tak. Oddałabym wszystko by móc mieć go przy sobie. – oznajmiłam. Dziewczynka podała rudawego kotka Nashowi i przytuliła się do mnie. Zrobiło mi się cieplej na sercu. To był tylko drobny gest, a jednak dawał wiele otuchy.
- Dobra, koniec tych czułości. – chwilę ciszy przerwał Nash.- Chodź Sky. Mel musi się przebrać i przyjść na śniadanie. – dziewczynka puściła moją szyję, zeskoczyła z łóżka i zabrała z powrotem kota.
- Drugiego zostawiam z Tobą. – zauważyła, zanim skierowała się w stronę drzwi, w których czekał już na nią Nash. Zanim jednak obydwoje wyszli. Sky kopnęła brata w kostkę i powiedziała tylko jedno słowo. „Zazdrośnik”. Roześmiałam się widząc tą scenę. Mieli ze sobą niesamowity kontakt. Pierwszy raz spotkałam tak bardzo kochające się rodzeństwo. Zostałam sama. Choć nie zupełnie. Pewne małe, cudowne oczka wciąż się we mnie wpatrywały.
- Będziesz mi musiał pomoc w wybraniu ciuchów. – zwróciłam się do kota. Spojrzał na mnie jakby zrozumiał moje słowa. Wstałam z łóżka i ruszyłam do walizki. Zwierzak podążył za mną. Towarzyszył mi także w łazience, a następnie w drodze na śniadanie. To zdecydowanie była miłość od pierwszego wejrzenia. 

Zastałam Nasha, Hayesa i Sky w kuchni. Zaczęli już jeść. Dosiadłam się w momencie, gdy bracia wyraźnie się o coś sprzeczali. Nalałam sobie soku pomarańczowego, próbując zrozumieć o co im poszło, ale nic z ich słów do mnie nie docierało. Spojrzałam porozumiewawczo na Skylynn, ale zanim zdążyła się odezwać, zrobił to Hayes:
- Mel, miałabyś coś przeciwko, aby pójść na mecz? - przerwałam jedzenia, aby mu odpowiedzieć.
- Nie. Jasne, że nie. – odparłam bez zastanowienia.
- Widzisz mówiłem. – Hayes skierował te słowa w stronę Nasha.
- Wiesz, ale nie musisz tego robić, jeśli nie chcesz. Wymyślimy coś innego. – zauważył starszy z braci, ignorując drugiego.
- Nie, naprawdę. Nie ma problemu. Jaka to dyscyplina? – zainteresowałam się. Widziałam, że Hayesowi bardzo na tym zależało. Nie chciałam sprawiać mu przykrości.
- Futbol. – wtrąciła Sky, wypluwając przy tym płatki i brudząc się mlekiem.
- Futbol? Hmm, nie ma pojęcia o czym mówicie. – przyznałam szczerze. – W Australii gra się w rugby albo w kosza. Nic więcej nie wchodzi w grę.
- Tym bardziej powinnaś pójść na mecz. – argumentował Hayes. – Zobaczysz coś nowego.
- Futbol to coś jak rugby, różni się detalami. – wyjaśnił Nash.
- Ok, na pewno będzie fajnie. Kto gra? – dopytywałam o kolejne szczegóły.
- To rozgrywki międzyszkolne. Moja drużyna gra dziś z Albemarle High School. – zauważył dumnie Hayes.
- Tym lepiej, będziemy mogli Ci kibicować. – podobała mi się perspektywa tak spędzanego popołudnia. Na pewno będzie ciekawie.
- A w dodatku poznasz tatę, trenuje nasz zespół. – dodał Hayes. Ta informacja troszkę mnie zaskoczyłam. 
- Kolejny członek rodziny. Widzę radość bijącą z twojej miny. – zaśmiał się Nash. Wiedział, że te spotkania nie są dla mnie łatwe. Szturchnęłam go w ramię, po czym wszyscy wróciliśmy do jedzenia. Akurat skończyliśmy po sobie sprzątać, gdy w pomieszczeniu pojawiła się pani Elizabeth.
- Nie musieliście zmywać. – zauważyła na wstępie. Nash, Hayes i Sky spojrzeli na nią jakby spadła z księżyca.
- Mamo, powiedziałabyś to samo, gdyby nie było tu Mel? – spytał Hayes.
- Oczywiście, że nie. – odpowiedziała, próbując powstrzymać uśmiech.
- Tak myślałem. – dodał cicho najmłodszy Grier. – Nie słyszałaś jeszcze dobrej wiadomości.
- Wyprowadzasz się? – odparła jego mama, zaglądając do lodówki.
- Nieee. – Hayes przeciągnął swoją odpowiedź.
- Szkoda. – stwierdziła, nastawiając ekspres. Prychnęłam śmiechem. Po prostu nie mogłam się powstrzymać. Podobnie zrobili Sky i Nash.
- Chyba się dziś nie dogadamy. – stwierdził Hayes. – Chciałem tylko powiedzieć, że wszyscy jedziemy na mecz.
- To świetna wiadomość. – odpowiedziała pani Elizabeth, spoglądając na mnie. Przeniosła jednak wzrok na swojego najmłodszego syna. – Przytulasek na zgodę? – rozłożyła ręce.
- Zawsze. – odrzekł, po czym znalazł się w jej objęciach.
- Może dołączycie? – zawołała do nas. Nash zrobił to bez wahania, ja wolałam zachować dystans, ale nie pozwoliła mi na to Skylynn, która złapała mnie za rękę i pociągnęła za sobą. Zbiorowe przytulanie, no cóż, to było dziwne, ale za razem przyjemne. Rodzinna atmosfera stała się wręcz namacalna.
- Mamo, pokażemy Mel koniki? – usłyszeliśmy pytanie Sky. W sumie to nie brzmiało jak pytanie, tylko żądanie.

Godzinę później znałam już imiona kilku koni, poznałam także ich historie. W sumie Sky mówiła mi o wszystkim. Niesamowite było to, że tak mała dziewczynka już odnalazła swoją pasję. Odniosłam wrażenie, że kochała te zwierzęta bardziej niż wszystko inne na świecie. Pokazała mi każdy, nawet najmniejszy kąt stajni, a następnie pozwoliła pomóc sobie w zaplątywaniu warkoczyków swojemu ulubionemu koniowi. Nash trzymał ją na barana, aby mogła spokojnie sięgnąć. Zadziwiało mnie, że nie bała się być w tak bliskim kontakcie ze zwierzęciem, przecież koń był o wiele większy od niej. Gdy skończyliśmy pielęgnację, Sky zasugerowała, abym spróbowała na nim pojeździć. Odmówiłam. Bardzo lubiłam konie, moi dziadkowie mieli stadninę, ale mimo wszystko wolałam ich nie dosiadać. Na szczęście więcej mnie nie zmuszano. Skylynn stwierdziła, że wystarczy jak popatrzę jak ona to robi. Na taki układ mogłam pójść. Wyszliśmy ze stajni i przeszliśmy do pobliskiego okólnika. Sky i pani Elizabeth przygotowywały się do jazdy konnej, a Nash i ja usiedliśmy na ławce tuż przy ogrodzeniu. Wystawiłam twarz do słońca, był naprawdę piękny dzień.
- Jak Ci się podoba niespodzianka? – zagadnął Nash.
- Jest fantastycznie, choć na początku myślałam, że lepiej będzie jak zapadnę się pod ziemię. – odpowiedziałam szczerze. – Kompletnie nie spodziewałam się czegoś takiego.
- Przesadzasz, nie było tak źle. Wszyscy od razu Cię polubili. Sky nie widzi poza Tobą świata. – zauważył. Uśmiechnęłam się na to stwierdzenie. Moje uczucia do nich były podobne.
- Masz wspaniałą rodzinę. Nic tylko zazdrościć. – oznajmiłam, zabrzmiało to inaczej niż miało.
- Możesz być jej częścią, wybór należy do ciebie. – na szczęście Nash obrócił moje słowa w żart.
- Rozważę to. – odpowiedziałam, wybuchając śmiechem. Ciekawe jakby to było mieszkać w takim miejscu. Założyć rodzinę. Charlotte, czy Mooresville dużo bardziej przypominały Adelaide niż Los Angeles.
- O czym myślisz? – spytał.
- O niczym. – nie chciałam się zdradzić.
- To niemożliwe, powiedz!
- Nie!
- No powiedz!
- Nie!
- Powiedz, to ja powiem, dlaczego Cię tu zabrałem. – próbował negocjować.
- Szantaż?
- Może?   
- Dobra. Pomyślałam o tym, że fajnie było by mieszkać w takim miejscu. Spokojnie tutaj, a jednak dużo się dzieje. – wyjaśniłam.
- Kolejny powód, abyś dołączyła do naszej rodziny. – nie zdziwiła mnie ta sugestia, ale miałam przygotowaną ripostę.
- Will ma dziewczynę? – jego mina była bezcenna. Nawet nie próbowałam być poważna. Nie mogłam powstrzymać śmiechu. Udawał obrażonego, więc postanowiłam dalej się nie droczyć, pewnie i tak bym z nim przegrała. – Ok, przepraszam, tylko żartowałam. – oznajmiłam i przytuliłam się do niego. Odwzajemnił uścisk.
- Lubię jak żartujesz, choć naprawdę jesteś mało śmieszna. – zaskoczył mnie, liczyłam na coś milszego. Odsunęłam się, spoglądając na niego z oburzoną miną.
- Zepsułeś atmosferę. – stwierdziłam. Zauważyłam kociaka idącego w naszą stronę. Wyciągnęłam do niego ręce, pozwolił mi się podnieść i usadowić na nogach.
- Jak byś dała mu na imię? – Nash zmienił temat.
- Napoleon. – odpowiedziałam, po chwili zastanowienia.
- Wymyślasz naprawdę świetne imiona dla kotów. – wyczułam w tym sarkazm.
- Zaraz się obrażę. – zauważyłam na głos.
- Przepraszam. – wyglądał na skruszonego. – Czy możemy wrócić do momentu, w którym się przytulamy?
- Nie, straciłeś swoją szansę. – stwierdziłam, skupiając się na kocie. Nie za bardzo liczył się z moim zdaniem, przysunął się do mnie i objął ramieniem.
- Czy tak nie jest o wiele lepiej? – nie odpowiedziałam mu na to, ponieważ Sky i pani Elizabeth właśnie dosiadły konia i zaczęły krążyć wokół ogrodzenia. Poza tym nie chciałam tego przerywać. Było idealnie.

Parę godzin później kończyliśmy jeść wcześniejszy obiad. Pieczeń z ciemnym sosem, ryżem i kukurydzą była przepyszna. Od razu poprosiłam panią Elizabeth o przepis. Okazało się, że nie ona gotowała, ale jej mąż. Mimo wszystko zaskoczyło mnie to. Ojczym Nasha pasjonował się gotowaniem, więc znaleźliśmy wspólny temat do rozmowy. Czas przy rodzinnym posiłku minął bardzo szybko. Całą siódemką zaczęliśmy sprzątać, chcieliśmy jak najwcześniej wyjechać, aby zająć najlepsze miejsca na widowni. Następnie wszyscy rozeszli się do swoich pokoi, aby móc się przebrać. Dogoniłam Hayesa, spytałam, bez owijania w bawełnę, w co według niego powinnam się ubrać.
- Coś Ci znajdziemy. Chodź za mną. – tak też zrobiłam. Weszłam do jego pokoju. Nie będę kłamać mówiąc, że panował tam porządek, bo tak nie było. Hayes zaczął grzebać w swoich rzeczach, większość z nich wyrzucał na podłogę. Nigdy nie zrozumiem logiki chłopaków. Gdy ubrania przestały wylatywać z szafy jak z procy, domyśliłam się, że znalazł to czego szukał. – Trzymaj. – rzucił w moją stronę koszulkę.
- Dzięki. – odpowiedziałam i wyszłam z pokoju. Oczywiście musiałam wpaść na Nasha.
- Powinienem pytać, co robiłaś w pokoju mojego młodszego brata? – spojrzał na mnie znacząco.
- Za wszelką cenę, chcę dołączyć do waszej rodziny. – oświadczyłam i nie zwlekając skierowałam się do swojego pokoju. Usłyszałam za sobą tylko ciszy śmiech. Szybko przebrałam się w koszulkę, którą dostałam od Hayesa. Była biało-czerwona i oczywiście dużo za duża jak na mnie. W centralnym miejscu znajdował się napis Davidson Day. Przynajmniej teraz wiedziałam jak nazywa się drużyna, której będę kibicować. Nie przedłużając wróciłam do kuchni. Nie byłam ostatnia, brakowało jeszcze Nasha i Hayesa. Gdy księżniczki w końcu się zjawiły ruszyliśmy do samochodów. Nie zmieścilibyśmy się w jeden, dlatego musieliśmy przyjąć jakąś zasadę podziału. Wygrała wojna płci, więc trafiłam do auta ze Skylynn i jej mamą. Od stadionu dzieliło nas zaledwie 20 minut jazdy. W trakcie drogi pani Elizabeth pytała o różne rzeczy. Bardzo przyjemnie mi się z nią rozmawiało, nawet wtedy gdy zapytała o przeprowadzkę. Wiedziała, że porusza drażliwy temat, ale chciałam jej o tym powiedzieć, chociaż trochę. Było jej przykro, gdy wspomniałam o tym, jak ciężko było mi zostawić wszystko, co kochałam w Australii. Nie krytykowała, czułam jej zrozumienie.
- Nash nie widzi poza Tobą świata. Pomoże Ci zdobyć tutaj, to co straciłaś. – zaskoczyło mnie to stwierdzenie. Nie potrafiłam na nie odpowiedzieć. Po prostu się uśmiechnęłam, wystarczyło.

Wiedziałam, że znajdujemy się blisko stadionu, ponieważ zauważałam coraz więcej ludzi w podobnych koszulkach do mojej. Powoli zaczynałam odczuwać atmosferę meczu. Pani Elizabeth zaparkowała tuż obok auta, którym jechali chłopacy. Czekali na nas przy wejściu na stadion. Szybko przeszliśmy bramki i ruszyliśmy w stronę trybun. Zajęliśmy trzeci rząd. Nash, co chwilę przedstawiał mi jakiegoś kolegę, albo krewnego. Nie nadążałam z zapamiętywaniem wszystkich nowo poznanych osób. W pewnym momencie pojawił się tata Nasha- Chad. W pierwszej chwili uderzyła mnie jego postawa i wzrost, okazał się jednak równie sympatyczny jak reszta rodziny. Im mniej czasu pozostawało do meczu, tym zwiększało się napięcie ogarniające wszystkich. Na 15 minut przed gwizdkiem na boisko wybiegły cheerleaderki. Wszyscy zajęli swoje miejsca i wpatrywali się w ich taniec.
- Za moich czasów miały lepsze układy. – usłyszałam głos Willa, który siedział z mojej prawej strony.
- Też grałeś? – spytałam z ciekawości. W sumie spodziewałam się, że uprawia jakiś sport.
- Tak, ale teraz zmieniłem drużynę. Gram dla Florida Gators. – odparł.
- Super. To jakaś rodzinna tradycja? W sensie gra w futbol. – Will wydał się zadowolony moim zainteresowaniem.
- Można tak powiedzieć. Jedynie Nash jej nie podtrzymał. – stwierdził z uśmiechem.
- Wybrałem rozwój intelektualny, a nie fizyczny. – bronił się.
- Jakoś tego nie zauważyłem. – odgryzł mu się starszy brat. Prychnęłam śmiechem.
- Hayes przynajmniej ma szansę zdobyć puchar, a Ty? – miałam wrażenie, że zaraz zaczną się kłócić.
- Puchar? – przerwałam.
- Tak, to ostatni mecz sezonu, decydujący o mistrzostwie. – oznajmił Will.
- Serio? Nikt mi nie powiedział? Przygotowałabym się jakoś psychicznie do takiego stresu. – stwierdziłam.
- Zawsze mogę przez cały mecz trzymać Cię za rękę. – zasugerował Nash, po czym złapał moją dłoń. – Tak lepiej?
- O wiele. – moją odpowiedź prawie zupełnie zagłuszyły odgłosy bębnów, trąbek i wielu innych rzeczy, których nie jestem w stanie wymienić. Mecz się rozpoczął. Nash na przemian z Willem starali się tłumaczyć mi zasady gry. Jednak wśród tych wszystkich emocji, które opanowywały nie tylko mnie, ciężko było cokolwiek przyswoić. W pewnym momencie dali sobie spokój. Najważniejsze, że wiedziałam, kiedy my zdobywamy punkt, a kiedy przeciwnicy. Czas meczu nieubłaganie zmierzał ku końcowi, a wynik wciąż był remisowy. Kibice dawali z siebie wszystko, podobnie jak zawodnicy, który dwoili się i troili na boisku. Na ostatnie 5 minut, nikt nie siedział już na swoich miejscach. Wszyscy stali i głośno skandowali „Davidson Day”. To było niesamowite uczucie, być częścią tej wielkiej grupy ludzi, odczuwającej to samo. Nie miałam już praktycznie czucia w kciukach, na 30 sekund przed końcem. W tym momencie jakiś przypadkowy zawodnik naszej drużyny, którego nazwiska nawet nie pamiętam, przejął piłkę. Od razu zaczął szaleńczy bieg w stronę bramki przeciwnika. Nie mam pojęcia, jakim cudem zdołał omijać tych wszystkich przeciwników rzucających się wprost na niego. Gdy minął ostatniego, skoczył w stronę linii bramkowej. W momencie, gdy upadł na ziemię, zabrzmiał dźwięk oznajmiający koniec meczu. Wygraliśmy. Zahuczało mi w głowie. Po trybunach rozniosła się ogromna wrzawa. Wszyscy zaczęli skakać, cieszyć się, a ja wśród nich. Ogarnęło mnie szczęście. Czułam się jak dumny kibic. Byłam dumnym kibicem. Rzuciłam się w objęcia Nasha, był tak samo podekscytowany jak ja. Poczułam się jak część tej rodziny. Chciałam być jej częścią. Nie wahałam się ani chwili dłużej, a Nash to wykorzystał. Pocałował mnie bardzo delikatnie, ale stanowczo. Czas po prostu się zatrzymał. Szkoda, że to nie mogło trwać wiecznie.  
   
~~~~
Tak bardzo się starałam, aby dodać rozdział w urodziny Nasha i UDAŁO SIĘ! <3



To niesamowite jak szybko się starzejemy, ale równocześnie to takie mega smutne :( Wierzę jednak, że Nash zawsze będzie tym samym Nashem, bez względu na wiek i inne zbędne liczby :)
Enjoy!
K.


P.S. Zarzucam linkiem do tytułowej piosenki, gdyby ktoś przypadkiem jej nie znał -> music :D!